Kot mi się zepsuł..
O ile ja choruję krótko, delikatnie i mało kosztownie, o tyle mój najukochańszy rudy, włochaty facet się nie pitoli. Wyszedł z założenia, że jak chorować to porządnie (na co komu katarek? Szkoda czasu!), długo (bo dwudniowe pitu-pitu to nie dla prawdziwych tygrysów) i koniecznie tuż przed wypłatą (bo po wypłacie Pańcia ma dużo forsy i to już nie jest takie fajne).
Tym razem mój kot domu nieopuszczający na krok, zamówił sobie jakiegoś podłego wirusa (nie wiem jakim cudem) i rano wstał z okiem jak balon zapuchniętym, zaropiałym, czerwonym jak nos klowna i nieczynnym. Tup-tup więc Pańcia uskuteczniła do weta. Darcia mordy było od groma, ale to była tylko rozpacz nad kocim losem. Zębów nie użyto, pazurów również - przynajmniej nie na Pani doktor, bo mi akurat się oberwało jak zawsze pazurem, podczas panicznego wczepiania się we wszystko w co wczepić się dało.
Także tak... znowu chorujemy, znowu zastrzyki, immunostymulatory, krople i inne złe rzeczy krzywdzące kocią powłokę.
Trzy miesiące temu, przez dwa tygodnie walczyliśmy z zapaleniem pęcherza, teraz znowu jakieś świństwo, uszkodzony egzemplarz mi sie trafił. Książeczka zdrowia zrobiła się już dość pokaźna, chociaż nie wszystko w niej jest..
Cóż... przynajmniej Tekla okaz zdrowia